Jest pewne zjawisko, którego istnienie niebywale nas irytuje. Tropimy każdy jego przejaw z wielką zaciętością. Naprawdę nic nam tak nie podnosi ciśnienia jak celowe wprowadzanie konsumenta w błąd. A mowa tutaj oczywiście o greenwashingu.
Czym jest greenwashing?
Naszym zdaniem to granie “zieloną kartą” w celu przyciągnięcia mniej świadomych klientów i ocieplanie swojego wizerunku, chcąc wbić się w trend rosnącego popytu na kosmetyki naturalne. Żeby lepiej przybliżyć Wam znaczenie tego pojęcia, przytoczymy definicję z Wikipedii, która całkiem nieźle zbiera to w jednym zdaniu.
W wolnym tłumaczeniu „ekościema”, „zazielenianie” lub „zielone mydlenie oczu czy „zielone kłamstwo”, zjawisko polegające na wywoływaniu u klientów poszukujących towarów wytworzonych zgodnie z zasadami ekologii i ochrony środowiska wrażenia, że produkt lub firma go wytwarzająca są w zgodzie z naturą i ekologią.
Gdzie możemy natknąć się na greenwashing?
Można go zaobserwować w wielu sektorach rynku, natomiast my skupimy się oczywiście na branży kosmetycznej. Producenci sprytnie podchodzą do kreacji opakowań swoich kosmetyków, często dekorując je takimi pojęciami jak: naturalny/wegański/bio/eko. To z pewnością najczęściej występujące hasła, które pojawiają się na opakowaniach. Ale, ale… czy można je sobie ot tak stosować?
Niestety nie ma konkretnego przepisu, który zakazywałby umieszczania na etykiecie takich określeń. Rękę na pulsie w tej kwestii trzymają jedynie organizacje certyfikujące – COSMOS (w której skład wchodzi Cosmebio, Ecocert, BDIH, Soil Association oraz ICEA), Natrue. Jednak odbywa się to jedynie względem firm, które już przeszły pomyślnie przez ich system weryfikacji lub dopiero się o to ubiegają. Nazywanie produktu “bio-eko” jest więc tylko i wyłącznie podyktowane chęcią producenta i nie ma wobec tego na ten moment żadnych obostrzeń. Nie istnieje też żadna oficjalna definicja kosmetyku naturalnego obowiązująca w polskim prawie kosmetycznym, co powoduje jeszcze większe zamieszanie.
Na podstawie rozporządzenia 655/2013/W możemy wyróżnić następujące zapisy:
- Oświadczenia są jasne i zrozumiałe dla przeciętnego użytkownika końcowego.
- Oświadczenia stanowią nieodłączną część produktów i zawierają informacje pozwalające przeciętnemu użytkownikowi końcowemu na dokonanie świadomego wyboru.
- W informacjach marketingowych należy uwzględnić grupę odbiorców (populacja danego państwa członkowskiego lub jej część, np. użytkownicy końcowi w różnym wieku lub różnej płci) i jej zdolność zrozumienia informacji. Informacje marketingowe powinny być jasne, precyzyjne, przydatne oraz zrozumiałe dla odbiorców.
Żaden powyższych podpunktów nie odnosi się jednak bezpośrednio do nazewnictwa kosmetyku względem INCI, co powoduje, dużą dowolność w tej kwestii. Najwidoczniej punkt 5 – Uczciwość, nie jest rozumiany przez wszystkich producentów jednoznacznie.
Na przestrzeni ostatnich lat i tak sporo wydarzyło się w temacie standaryzacji pojęcia „naturalności”. W 2017 weszła w życie norma ISO 16128. Określa ona, w jaki sposób należy obliczać zawartość procentową składników naturalnych i organicznych oraz substancje pochodzenia naturalnego i organicznego w kosmetyku.
Niestety, nadal nie rozwiązuje największego problemu — nie podaje definicji kosmetyku naturalnego i nie daje jasnej odpowiedzi, co możemy, a czego nie możemy nazwać kosmetykiem naturalnym.
Certyfikaty są poniekąd odpowiedzią, bo bardziej szczegółowo określają, co oznacza kosmetyk naturalny, jednak nie każdy producent może sobie na nie pozwolić — mają termin ważności, a do tego kosztują całkiem sporo. Oprócz standardów niezależnych organizacji certyfikujących, na ten moment nie mamy żadnego oficjalnego komunikatu regulującego termin „kosmetyk naturalny”.
Z tą normą ISO jesteśmy już bliżej, ale to nie rozwiązuje problemu greenwashingu. Na jej podstawie wiemy ile % naturalnych, czy organicznych substancji zawiera produkt, a to zupełnie inna rzecz.
W jakiej formie przejawia się greenwashing?
Granie opakowaniem
Najbardziej popularną formą greenwashingu jest zdecydowanie stylizowanie opakowania na takie, które przywołuje skojarzenia z naturą i niejako podświadomie sugeruje dużą zawartość składników naturalnych w kosmetyku. Na pewno kojarzycie zielone elementy, motywy roślinne, tekturowe opakowania…To wszystko ma nam dać zapewnienie, że produkt rzeczywiście jest „bio-eko”. Jeśli ktoś nie zna się jeszcze zbyt dobrze na składach, jest duża szansa, że połknie haczyk i weźmie taki kosmetyk za naturalny.
Tutaj sektor kosmetyków naturalnych sam sobie poniekąd wyrządził krzywdę, promując taką stylistykę jako element rozpoznawczy/charakterystyczny dla takich produktów. Ciężko jest też wyłapać granicę i łatwo popaść w skrajny radykalizm. Nie chodzi o to, aby w elementach identyfikacji wizualnej były zabronione elementy związane z naturą dla marek „nienaturalnych”. Chodzi o to, aby nie stosować ich w celu przyciągnięcia klienta „na zielonego liścia”. Dobrze by było gdyby etykieta kosmetyku nie sugerowała, że kosmetyk jest naturalny, jeśli nie jest tak w rzeczywistości.
Nazwa
Ile razy widziałyśmy kosmetyki, które w nazwie miały przedrostki bio/eko/natura w składzie niestety ani śladu natury lub jej marny procent. Odnosimy się tutaj nie tylko do nazwy samej marki, ale też do nazewnictwa konkretnych linii produktów. Naszym zdaniem jest to zagrywka bardzo nie fair. Powinno być to regulowane prawnie i weryfikowane na podstawie konkretnych kryteriów. Używanie haseł, które sugerują, że zaliczany jest on do grupy kosmetyków naturalnych bez przełożenia tego na skład, uważamy za celowe wprowadzanie konsumenta w błąd.
Wegański=naturalny?
Bardzo często wymiennie z popularnymi „naturalnymi” hasłami, występuje też karta wegańska. Z racji tego, że wyznawane wartości wpisują sie zarówno w styl życia odbiorców kosmetyków naturalnych jak i produktów wegańskich, stały się one niejako jednością i są traktowane jako synonimy. A tak niestety nie jest. Produkt wegański nie musi być naturalny (patrz: olej mineralny). I odwrotnie. Produkt naturalny nie zawsze jest wegański (patrz: miód). Uczulamy was na to, jeśli poszukujecie kosmetyków spełniających oba kryteria lub jedno z nich.
Do tego dochodzi jeszcze kwestia testowania na zwierzętach. Mamy tutaj poniekąd do czynienia z takim paradoksem: formuła kosmetyku jest wegańska, natomiast sama marka czy też marka matka nie jest uznawana za cruelty-free. Jeśli jest to dla was ważna kwestia, polecamy zgłębiać temat we własnym zakresie. Zajrzyjcie do Happy Rabbit czy na strony organizacji certyfikujących. Oryginalny znak „wegańskości” jest przyznawany przez The Vegan Society, a polskim odpowiednikiem jest Znak V od Viva!.
Grafiki a’la certyfikaty
Częstą praktyką jest też stosowanie grafik, które do złudzenia przypominają certyfikaty. Oficjalne certyfikaty wiążą się oczywiście z kosztami, często niemałymi.Niektórzy chcą podkreślić, że ich formuła jest rzeczywiście naturalna i spełnia kryteria organizacji certyfikujących. Nie do końca uważamy to za dobry zabieg. Ktoś kto się nie interesuje do końca tematem po prostu uznaje to za pełnoprawny certyfikat. Tym bardziej, że niekiedy są to naprawdę subtelne różnice. Chyba najczęściej odwzorowywanym symbolem jest biały królik, który stał się nieodłącznym symbolem produktów nietestowanych na zwierzętach. Oryginalnie stosowany jest przez organizację PETA, Choose Cruelty Free i Leaping Bunny. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o certyfikatach, zajrzyjcie do naszego posta, gdzie poruszamy kwestię, czy są one niepodważalnym wyznacznikiem jakości i co oznaczają.
Warto zaznaczyć że to nie jest tak, że niektóre marki nie zasługują na certyfikaty tylko najzwyczajniej w świecie budżet im na to nie pozwala. Większość organizacji przyznaje je tylko na jeden określony produkt, na limitowany okres czasu (zazwyczaj 12 miesięcy). Także nie jest to taka tania zabawa i nie każdego producenta na to stać, choć jego kosmetyki się spełniają określone wymagania.
Magiczny składnik
Granie „naturalnością” jednego składnika na etykiecie to też bardzo częsta praktyka. Mamy tutaj na myśli konkretnie sytuację, kiedy skład kosmetyku nie kwalifikuje się nawet do nazwania go naturalnym, ale zawiera dodatek OLEJU ARGANOWEGO. Oczywiście w parze idzie też informacja poparta symbolem, że jest to olej certyfikowany (co jest przeciwne zasadom organizacji certyfikujących, które nie zezwalają na umieszczanie ich logotypów bezpodstawnie). Niestety, najczęściej sytuacja wygląda tak, że zawartość tego oleju, czy innego naturalnego składnika, jest naprawdę nikła a reszta składu pozostawia wiele do życzenia. Jednak producent prowadzi taka komunikację na opakowaniu jakby całe INCI było zgodne z kryteriami kosmetyku naturalnego, co jest znowu naszym zdaniem nieładnym zachowaniem (delikatnie mówiąc).
Nie damy A, ale damy B
Ile razy widzieliście na etykiecie napis „bez parabenów”, „nie zawiera PEGów”, „0 silikonów%”? Zapewne nie raz. Fajnie, że ich nie ma tych substancji w INCI, bo w kosmetyku naturalnym NIE POWINNY się one tam znajdować, ale uważajcie, bo w zamian możecie dostać inną kontrowersyjną substancję (do podejrzenia na naszej liście). Sprawdzajcie składy uważnie. Pomimo faktu, że regulacje dotyczące informacji umieszczanych na etykiecie zostały zaostrzone po 1 lipca 2019, to zdarzają się jeszcze sprytne obejścia systemu. Uczulamy Was głównie na to, że jeśli kosmetyk nie zawiera jednej substancji, której chcecie uniknąć, to nie znaczy, że nie będzie miał w składzie innej, która też nie jest dozwolona do stosowania w kosmetykach naturalnych.
Oczywiście najwięcej punktów za greenwashing zdobywa się za zastosowanie każdego z powyższych elementów. Są to jednak punkty niechlubne i lepiej mieć ich na koncie 0.

Czy to tylko PR czy rzeczywista wartość dla marki?
Tutaj zaczyna rodzić się pytanie – gdzie jest granica greenwashingu? Czy dodawanie plastikowego wypełnienia do paczki z kosmetykiem naturalnym to już „zielona ściema”, czy nie? Czy możemy do tego zaliczyć wypuszczanie jednej linii kosmetyków z gorszym składem na podobieństwo tej naturalnej? Czy każdy kosmetyk naturalny musi być w szkle czy innym nie-plastikowym opakowaniu? Co jeśli kosmetyk spełnia wytyczne, aby nazwać go naturalnym, ale jest produkowany przez markę, która nie do końca ma czyste konto w sprawach bycia cruelty-free?
Tych kwestii jest znacznie więcej. Niektóre firmy naprawdę angażują się w działania pro-eko i nie tylko ich kosmetyki są naturalne, a cała filozofia wpisuje się w bycie „green”. Inne z kolei wbijają się w rynkowe trendy i tworzą jedną linię spełniającą kryteria dla kosmetyków naturalnych i tym samym zaspokajają popyt na tą grupę produktów. Mamy jednak wrażenie, że tym samym czyszczą sobie trochę sumienie, bo przecież mają linię „el naturel”.
Jeśli zależy Wam na tym, aby ta naturalność przejawiała się nie tylko w składach, szukajcie marek transparentnych, otwarcie mówiących o swojej misji, surowcach i dostawcach.
Nie daj się zrobić w zielonego balona, czyli jak się bronić przed greenwashingiem?
Czytanie składów zawsze może uratować przed greenwashingiem. Opanowanie języka INCI to najlepszy sposób na świadome podejmowanie decyzji zakupowych.
Naszym zdaniem greenwashing to celowe wprowadzenie kogoś w błąd. Nie ma innego sposobu na obejście tego niż nauczyć się czytania składów. Nie chodzi nam o to, aby nagle każdy producent zmieniał swoje składy na naturalne. Chodzi o to, aby nie kreował swoich kosmetyków na inne niż są w rzeczywistości.
Nie zawsze produkty naturalne są w tekturowym opakowaniu z zielonym listkiem. Zdarza się też tak, że producent w żaden sposób nie sugeruje wprost, że kosmetyk jest naturalny. Niekiedy możemy się pozytywnie zaskoczyć odwracając etykietę. „Zwykłe” marki też potrafią w fajne składy.
Głosuj portfelem
Kosmetyki naturalne są coraz bardziej popularne i producenci muszą się poniekąd dostosowywać do wymagań rynku, ale też do coraz bardziej wymagających konsumentów. Na przestrzeni kilku lat asortyment w drogeriach stacjonarnych, diametralnie się zmienił. Na plus oczywiście. Nie wydarzyłoby się to jednak, gdyby nie nacisk społeczności walczącej o dobre składy.
Nie ma co ukrywać, że te wszystkie nowe naturalne serie wielkich koncernów to przypływ ich dobrej woli. To ich odpowiedź na wzrastającą świadomość konsumencką, do której muszą się po prostu dostosować. Jest popyt, jest podaż – najstarsze prawo ekonomii.
W naszym przekonaniu, wszystkie kosmetyki wpisujące się w greenwashing to po prostu podróbki kosmetyków naturalnych. Pokazujmy, że nie godzimy się na takie półśrodki. Dokonujcie świadomych wyborów według waszych własnych kryteriów. Głosujcie portfelem na tych, którzy nie chcą was zrobić w zielonego balona 😉